Blacho-, Narto- WANIE

Kolejny piątek, kolejny wyjazd… Nie taki zwyczajny, gdyż kurs tym razem pojechał na narty. Nastroje jak przed każdym wyjazdem radosne, a chęci wielkie i jak przed każdym wyjazdem duża część tych chętnych rezygnuje. A było tak. Nietypowo, ponieważ tym razem z Gliwic pojechałem sam. W Katowicach czekał Huchel, z którym przypadkowo spotkałem jednego z czterech naszych kursowych Krzyśków (który tak de facto uciekł z pracy).

Razem wsiedliśmy do pociągu. A nie był to zwyczajny pociąg – był to pociąg, w którym działy się rzeczy wspaniałe i niebywałe. Jak zawsze poszliśmy na koniec pociągu. Wagon większo-bagażowy w większej części zajęty, w przedsionku miedzy wagonami ludzie, nikt jak na razie nie odważył się wejść do środka. Wszystko za sprawą dość oryginalnego i nietypowego towarzystwa siedzącego w przedziale bagażowym, ale o tym za chwilę. Odważny kurs nikogo się nie lęka, więc wchodzimy. W skrócie: w przedziale siedzą sobie mundurowi, dwóch SOKistów, dwóch żołnierzy ,jakaś straż graniczna plus teraz my. Jak na razie nic nie zapowiada tak wesołej atmosfery jaka się rozkręci.

Siadamy na plecakach, drzemiemy. W pewnym momencie odpoczynek przerywa nam ożywienie się towarzyszy podróży, głośniejsze rozmowy, śmichy, chichy. Początkowo nie reagujemy, próbujemy dalej spać. A tu kicha – nie pośpimy. Przegadali chyba wszystkie tematy zacząwszy od kobiet po buty i misje zbrojne w Czadzie i Somalii. Gdy skończyły się tematy zaczęła się delikatnie mówiąc jazda… Poszły w ruch dowcipy i czarny żołnierski humor. Kto miał styczność z wojskiem ten wie, kto nie to może sobie wyobrazić co to było. Kawały o soku z banana, śpiworze, ręcznej drezynie, babciach, Jasiach i Małgosiach. Więc, jako że nie byliśmy z nimi, nie wypadało się śmiać, bo gdybyśmy się zaczęli się głośno cieszyć wyszło by na to, że podsłuchujemy. Każdy z nas cieszył w duchu i po cichu, z rogalem na twarzy. Widok Huchla próbującego się nie śmiać – bezcenny.

Wraz z całą wesołą i radosną pociągową kompanią dojechaliśmy do Bielska. W Bielsku bus i w pół godziny byliśmy pod dolną stacją kolejki na Szyndzielnię. Teraz tylko pełne napięcia oczekiwanie na Macieja. Zdąży? Czy może trzeba będzie iść piechotą na górę (co ze sprzętem nie jest najprzyjemniejszą rzeczą)? Ale nasz kierownik kolejny raz nas nie zawiódł i zjawił się w ostatnich minutach przed odjazdem kolejki . W schronisku każdy zarezerwował sobie skrawek podłogi. Jak ktoś dobrze stwierdził: No, idioci, rozkładają się na ziemi a łóżka wolne. Jemy. Potem chmielowy napój i refleksje nad życiem i ciężką dolą kursanta. Nagle telefon, że moglibyśmy wyjść naprzeciw i poratować ekipę dochodzącą, która z różnych względów nie mogła zdążyć na ostatni wjazd. Niestety okazało się, że poradzili sobie bez nas i minęliśmy się gdzieś.

Następnego dnia nartujemy. Potem do schroniska i czekamy co będzie dalej. SKPG niczym sekta przyjmuje ludzi w swoje szeregi w lesie przy tajemnym ognisku. Dało się słyszeć głosy, że: Bez względu na wszystko wychodzimy o 19”. A Harnasie i tak wyszli standardowo po czasie. Powrócili po dwóch godzinach. Potem impreza i oryginalne zaprezentowanie się nowoblachowanych. A jak wiadomo na końcu miały być torty, do których nie wszyscy dotrwali (niech żałują!). Ja po tortach poszedłem odsypiać zeszły tydzień i nie wiem co działo się dalej a podobno działo się dużo. Rano niektórzy po dwóch godzinach snu i wcale nie małej porcji napojów wyskokowych poszli na narty. Podsumowując – nie było źle. Wszyscy, no prawie wszyscy, dotarli na imprezę. Ci którzy nie dotarli, po przejściach związanych z dużą ilością białego puchu, postanowili wspomóc producentów rakiet zakupując takowe.

blachowanieSzef kursu na dechach

Opublikowano

Wisła i Trójwieś kursanckim okiem

Wisła i Trójwieś kursanckim okiem – czyli jak to było i dlaczego 18-19.04.2009

To była piękna sobota. Tylko zaczęła się zbyt wcześnie rano.

Spotkaliśmy się wszyscy w Wiśle na Placu B. Hoffa pod budynkiem Muzeum Beskidzkiego, czyli dawną karczmą. Wtedy też musiało być tu fajnie, może mniej edukacyjnie, ale dałoby się spędzić tu kilka miłych chwil nad zimnym piwem w ciężkim glinianym kuflu i solidną porcją baraniej pieczeni. Rozmarzyłem się. Przepraszam. W Muzeum powitała nas Pani Małgorzata Kiereś, która przy kawie czy herbacie przedstawiła nam, jak wyglądało życie ludzi na terenach Beskidu Śląskiego w dawnych czasach, opowiadała o sałasznikach i innych ciekawostkach etnograficznych regionu. Tak spędziliśmy pierwsze godziny tego wyjazdu kursowego.

Kolejnym punktem obowiązkowym był Zameczek Prezydencki w Wiśle Czarne. Pani Przewodnik Zameczkowa przywitała nas w holu hotelu mieszczącego się w Dolnym Zameczku. Pierwszym co rzuciło się w oczy był cennik – niebagatelna cena za nocleg 200zł, ale podobno dają śniadanie gratis. Niektórzy spędzili chwile błogiego rozluźnienia w hotelowej toalecie (złote klamki, perłowa deska sedesowa i inne luksusowe elementy wyposażenia i wystroju).
[Tu w opowieści pojawia się Maestro z rodziną]

Następnie poszliśmy do Zameczku Właściwego, gdzie już nic fajnego nie było (chociaż niektórym się podobało i twierdzili że mogliby tam zamieszkać). Najciekawsza z tego wszystkiego była kaplica drewniana obok Zameczku.
[Tu z opowieści znika Maestro z rodziną]

Po obcowaniu z Majestatem Wyższym i architekturą dwudziestolecia międzywojennego przejechaliśmy na przełęcz Kubalonkę. Odwiedziliśmy bar w kształcie obudowanej chatką beczki, Wojewódzki Ośrodek Chorób Płuc Dzieci i Młodzieży oraz kościółek przeniesiony tu z Przyszowic koło Gliwic (niestety tylko z zewnątrz, gdyż jakaś szczęśliwa para uszczęśliwiała się tam jeszcze bardziej biorąc ślub). I dalej w drogę…

…która doprowadziła nasze Mechaniczne Rosynanty pod kościół pw. Dobrego Pasterza w centrum Istebnej. To był już wieczór. Kolacja, snucie planów (jakże ambitnych – ponad 20 kilometrów pieszo) na dzień następny i słodki sen w apartamentach PTSMu „Zaolzianka” o apartamentach hotelu „Zameczek”.

Niedziela. Niedziela zaczęła się jeszcze wcześniej niż sobota. Kurs cierpiał na bezsenność religijną i poszedł na 7:30 do kościoła na Mlaskawkę, mnie, skromnego kronikarza, autora tej relacji, zostawiając ze składnikami śniadaniowymi i zleceniem zrobienia najważniejszego posiłku dnia. Wrócili. Śniadania nie było. Już nie było. Ich strata. No dobra… trochę im zostawiłem, świnią nie będąc.

Po śniadaniu nastąpiły niesamowite roszady samochodowe (dwa auta pojadą tam, kolejne dwa tu, jeden wróci, ten zabierze tych stąd, a wy idźcie pieszo!). Sposobami znanymi tylko kursantom spotkaliśmy się bez strat własnych w Chacie Kawuloka na kolejnej porcji etnografii, okraszonej muzyką sałaszniczą (solówka Krzysia Roczniaka na trombicie – bezcenne). Magiczną mocą znaleźliśmy się pod Ochodzitą, a mocą własnych nóg nawet na jej szczycie (magiczna moc tam już nie dociera).

P   A   N   O   R   A   M   K   A.   D   Ł   U   G   A        P   A    N   O   R   A   M   K   A.
O   D          P   I   L   S   K   A        D   O          P   I   L   S   K   A.

Przejście przez przełęcz Rupienkę i przysiółki Wierch Czadeczka i Zapasieki, doliną Czadeczki i bezdrożami Słowacji do Trójstyku i Jaworzynki Trzycatka (jak widać ambitne plany się skróciły) gdzie skończyła się nasza autokarówka samochodowa i podziękowawszy Juzi za nadzór inwestorski nad grupą rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę.

Rumcajs

trojwiesBaaaaaaaaaardzo długa panoramka z Ochodzitej

Opublikowano

Szkolenie ratownicze

Wyjazd rozpoczął się nietypowo – dotransportowaniem się naszego miłego kursu samochodami około godziny 11 do  Domu Turysty PTTK „Hanka” w Zawoi. Przez niektórych  wystrój naszego miejsca noclegowego został określony jako „pokomunistyczne bezguście”, typowe dla podobnych obiektów. Łóżeczka bądź mięciutkie materace z pościelą na antresolach zostały nam zapewnione nam przez Kierownictwo, wraz ze sporą ilością łazienek z (b.)ciepłą wodą (;)) i/lub wrzątkiem na wszelkiego rodzaju zalewajki.

Po przekąszeniu tradycyjnego wspólnego posiłku wyruszyliśmy przecierać szlaki terenu uprawnień. Tym razem naszym celem miała być Przełęcz Jałowiecka oraz nauka torowania w śniegu :), która dana nam była im wyżej tym bardziej intensywnie i inwazyjnie dla naszych biednych i zmęczonych mięśni i głów, które się łamały ile tej drogi jeszcze przed nami i czy faktycznie maksyma Ambrożego z kondycyjnego nie ma pewnej dozy prawdopodobieństwa. Trzeba przyznać, iż torowanie to sztuka trudna, męcząca i wybitnie uciążliwa szczególne dla torującej osoby 🙂 Łagodziło jednak nasze samopoczucie piękno otaczającego zimowego krajobrazu i niesamowity błękit nieba. Pogoda była słoneczna, bez świeżego opadu śniegu; trzymał lekki mrozik. W niższych partiach śnieg sięgał nam po kolana, u góry hm… po moje pachy 🙂 Powrót tą samą, utorowaną przez nas ścieżką, bywał urozmaicany wpadaniem z premedytacją w jego głębsze i nieprzedeptane warstwy, np. z „pomnika przyrody” będącego wystającym korzeniem. Podsumowując – bawiły się „dzieciaki” na  śniegu 🙂

Po powrocie (już porą ciemną) czekała na nas perspektywa zjedzenia posiłku, który dla większości z nas miał postać kiełbasek, 1 ¾ ciastka oraz co kto tam miał to znosił do jadalni. Oczekiwaliśmy pana Goprowca i jego wykładu, lecz niestety czynniki niezależne zdecydowały za nas i całość szkolenia ratowniczego odbyła się następnego dnia na Markowych Szczawinach i przełęczy Brona. Tymczasem resztę wieczoru spędziliśmy dobrze bawiąc się w swoim towarzystwie: grając w zapewnione nam przez Agatę i Jarka „Prawo dżungli”, „Wypas”, „Owieczki”(?), „Hodowlę” itp. oraz konwersując.
Następnego dnia brutalna pobudka o 7, śniadanko i wymarsz na Markowe Szczawiny, gdzie znaleźliśmy się przed południem. Na miejscu czekał nasz wykładowca – Goprowiec, który w bardzo sympatyczny i przystępny sposób prezentował nam środki do transportu poszkodowanych: wózek alpejski, deska kanadyjska, akia, deska ortopedyczna, materac próżniowy itp. Oczywiście, przypinaliśmy się i nosiliśmy nawzajem :). Mieliśmy też okazję posłuchać opowieści o metodach ratowania oraz zwiedzić dyżurkę i zobaczyć wszystkie sprzęty Goprowców, którzy oprócz defibrylatorów, butli z tlenem i radia posiadają również telewizor, mikrofalówkę, ciepełko i mięciutkie łóżeczka 😛 Lekko zmarznięci ciągłym staniem na 10 stopniowym mrozie w końcu wyruszyliśmy na przełęcz Brona, aby tam odbyć część praktyczną szkolenia. Pod nawisem śnieżnym odbyliśmy krótkie szkolenie lawinowe, tzn. rozpoznawanie rodzaju śniegu, badanie jego konsystencji, aby w razie czego móc ocenić warunki podczas zimowego chodzenia po górach. Oczywiście godzina stania wychładza, więc ratowaliśmy się tak jak zawsze gorącą herbatką z termosów i kanapkami kursowej roboty. Pan Goprowiec przygotował dla nas super atrakcje, które rozgrzały nas lepiej niż herbata, czy inne specjały, przerywając jedyną tego dnia panoramkę na samej przełęczy (słowo JEDYNA wężykiem, w ramkę, i nad łóżko – niemożliwe prawda :P), a był to zjazd w KLUCZU FRANCUSKIM (przyznam się publicznie – pierwsze skojarzenie pognało do szafki z narzędziami ojca ;)). Zaczęło się od mocowania liny na łopacie turystycznej, oczywiście zaklinowanej w dołku, a później na grzybku wydrążonym w śniegu, który kształtem nie przypomniał niczego konkretnego ale wytrzymał wszystkie zjazdy.  No i wreszcie nadszedł czas próby – zjazd na linie. Mimo, że większość pierwszy raz i z lekkim stresem, wszyscy poradzili sobie znakomicie, a na końcu liny każdy lądował z bananem na twarzy. W międzyczasie i później nastąpiły spontanicznie zainicjowane dupozjazdy – rewelacja! Pan Goprowiec zaplanował dla nas (za) dużo, więc niestety nie przetestowaliśmy tajemniczego sprzętu dźwiganego przez Krasnala w czerwonym worku i innych ciekawostek. Nikt nie wie co to było ;( Na sam koniec mieliśmy za zadanie znieść na dół poszkodowanych na środkach transportu tworzonych z tego, co na nas i przy sobie – full improwization. Jedna grupa znosiła Adasia zasłabniętego – chłopaki (sztuk 3) użyli do tego jabłuszka, plecaka, pętli i ślizgali go w dół. Druga grupa, liczniejsza, opatrywała ranną Węgierkę (śliwkę:P) z złamanym podudziem – rola w wykonaniu Natalii. Użyto 2 plecaków, kilku sznurków, szalików, innych wiązaczy oraz karimaty. Pan Goprowiec i Maciek pochwalili co było do pochwalenia, skarcili co było do skarcenia i tak zakończyła się nasza przygoda z ratownictwem w rejonie Babiogórskiego Parku Narodowego. Podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się pięknie z Panem Goprowcem. Zeszliśmy na dół bardzo szybciutko i dopakowując do plecaków zostawione w „Hance” rzeczy, powoli wg określonych składów samochodowych podążyliśmy spokojnie do naszych domów.

Bogusia Śpiewak

ap1070237Ćwiczenia z transportu poszkodowanego

Opublikowano

Relacja z obozu zimowego.

01.02.09, niedziela – dzień pierwszy.

Wszystko zaczęło się w Krakowie – w autobusie PKS relacji Gliwice – Zakopane, kiedy to całość ekipy spotyka się z naszym przewodnikiem Pawłem i rusza zakopiańską drogą do Nowego Targu. Krótkie przywitanie, wymiana uścisków między tymi bardziej lub mniej znajomymi kursantami
i ruszamy.

Przystanek Nowy Targ. Tu oglądamy ciekawy układ rynku, słuchamy Krzyśka R., opowiadającego o zapomnianych piwnicach tuż pod jego uliczkami i z zaciekawieniem słuchamy opowieści o Orkanie, przed którego pomnikiem przyszło nam stanąć. Po chwili ruszamy dalej. Zwiedzamy dwa kościółki – najstarszy według faktów p.w. św. Katarzyny i najstarszy według legendy p.w. św. Anny, o których opowiada nam Agnieszka.

Tu łapie nas zachód słońca. Jest już dosyć późno, a my jeszcze dzisiaj mamy dostać się na Turbacz, gdzie zaplanowano nasz pierwszy nocleg.

Podjeżdżamy busem do Kowańca i zielonym szlakiem ruszamy w górę. Po drodze mijamy kilka kapliczek, ciekawy pomnik M. Kolbego na polanie Brożek, wchodzimy na Bukowinę Waksmundzką (1105 m npm) i w końcu docieramy pod Kaplicę Papieską, gdzie Grażyna opowiada nam jej historię.

Do schroniska na Turbaczu docieramy w świetle czołówek. Jemy kolację i z kubkiem gorącej herbaty w ręku powtarzamy nad mapami przebytą trasę. O schronisku opowiada nam Natalia.

02.02.09 poniedziałek – dzień drugi.

W nocy dołączył do nas Krzysiek. Śniadanie jemy w promieniach porannego słońca wbijającego się przez okna do schroniskowej jadalni. Po śniadaniu szybkie pakowanie i podzieleni na grupy idziemy przed schronisko. Tu się rozłączamy – jedni idą „popanoramkować”, drudzy zwiedzić Muzeum Turystyki Górskiej znajdujące się tuż obok. Po kilku chwilach wracamy po plecaki
i idziemy dalej.

Ruszamy żółtym szlakiem pod Szałasowy Ołtarz i przez Czoło Turbacza (1259 m npm), po kilku panoramkowych postojach, docieramy na Przełęcz Borek, gdzie Jasiek przedstawia nam uroki przyrody Gorców i opowiada nam o GPN. Tu ponownie się dzielimy, tym razem jednak z innego powodu. Ekipa „starszych” (Grzesiek, Ania i Krzysiek H.), zmagających się z niedoleczoną grypą, wędruje łagodnym niebieskim szlakiem wzdłuż malowniczego zimą Kamienickiego Potoku, a reszta kontynuuje wędrówkę żółtą ścieżką przez Kudłoń (1276 m npm) i Gorc Troszacki (1235 m npm). Spotykamy się w Rzekach, gdzie nocujemy w leśniczówce (dawnym budynku dyrekcji Gorczańskiego Parku Narodowego). Tu odwiedza nas Agnieszka Ł., radość Pawła nie zna granic…

03.02.09 wtorek – dzień trzeci.

Wstajemy wcześnie rano, by zdążyć na autobus do Szczawy, gdzie znajduje się Muzeum I Pułku Strzelców Podhalańskich AK. W leśniczówce zostaje ekipa „starszych” i Radek z Magdą, planujący zakupić zapasy jedzenia na kolejne dwa dni.

Sprzątamy chatę i ruszamy w godzinę po wyjściu reszty na autobus. Idziemy spokojnym tempem i ku naszemu zdziwieniu na Nowej Polanie spotykamy cały obóz – autobus nie przyjechał, zmuszając grupę do powrotu na szlak. Ruszamy na Gorc (1228 m npm). Idąc przez Łysiny (1081 m npm) wkraczamy w bajkowy świat przysypanego śniegiem lasu. Aparaty w ruch – nie da się ominąć tego miejsca obojętnie. Polany Świnkówka i Gorc Kamienicki dostarczają nam kolejnych widokowych wrażeń – rozległe polany z urokliwymi bacówkami wyglądają niesamowicie.

Do Hawiarskiej Koliby wchodzimy późnym wieczorem. Spędzimy tu trzy noce. Jest zimno, trzeba narąbać drewna, rozpalić w piecu… i po chwili mamy pierwszego rannego – Rafał dostał kawałkiem drewna prosto w oko. Dobrze, że mamy dwóch lekarzy i ratownika medycznego – natychmiast udzielają rannemu pomocy. Kontuzja jednak nie przeszkadza Rafałowi w opowiedzeniu nam o
chatce i zaśpiewaniu chatkowej piosenki…

Resztę wieczoru spędzamy pod hasłem „II wojna światowa w Gorcach”. Wysłuchujemy pasjonującego elaboratu Konrada, opowieści Marcina o I Pułku Strzelców Podhalańskich AK, a o partyzantce
i „Ogniu” dopowiada nam Paweł. To był długi wieczór…

04.02.09 środa – dzień czwarty.

Środa dniem odpoczynku od Gorców. Na lekko schodzimy do Ochotnicy Górnej na autobus,
a nim do Krościenka. Nie wszyscy jednak zostają. Część ekipy już dzisiaj opuszcza obóz i wraca do domu.

Małe zakupy, kilka słów o miasteczku i ruszamy na Trzy Korony (982 m npm). Na szczycie naszym oczom ukazuje się przepiękny widok na dolinę Dunajca. Gdzieś na horyzoncie majaczą zachmurzone Tatry. Świętujemy wejście kawałkiem czekolady, łykiem rozgrzewającego napoju
i schodzimy na dół. Tym razem idziemy przez Zamkową Górę (799 m npm). Oglądamy ruiny Zamku Pienińskiego, gdzie Grzesiek opowiada nam o św. Kindze, której figura stoi nieopodal. Słuchamy także opowieści o zamku i po małej bitwie na śnieżki wracamy do Krościenka.

Mamy sporo czasu zanim przyjedzie autobus powrotny do Ochotnicy, spędzamy go więc w miłej atmosferze w pobliskim barze. Do Hawiarskiej Koliby podchodzimy w zupełnym zmroku, ale co to dla nas, przyszłych przewodników…

05.02.09 czwartek – dzień piąty.

Dzisiaj kolejna wycieczka. Wynajętym busem ruszamy w „Tour de Gorce”. Zaczynamy od Dębna, gdzie oglądamy piętnastowieczny drewniany kościółek p.w. św. Michała Archanioła, wpisany na listę UNESCO. Następnym przystankiem jest Frydman i jego dwa interesujące zabytki – kościół
z XIII/XIV w. p.w. św. Stanisława Biskupa oraz kasztel Horvathów Paloscayów z XVI w.

Na trasie mamy wiele atrakcji i wiele możliwości by poćwiczyć opisywanie zabytków architektury. Zwiedzamy kościółek w Harklowej i jedziemy dalej do Łopusznej, gdzie zatrzymujemy się nieco dłużej. Zwiedzamy dwór Tetmajerów, Muzeum Kultury Szlacheckiej, po kolei oglądając z zaciekawieniem wnętrza wszystkich zabudowań i słuchając opowieści z dawnych czasów pani przewodnik z Muzeum. Na koniec zwiedzamy kościółek Świętej Trójcy z drugiej połowy XV w. i podchodzimy do grobu ks. prof. J. Tishnera, gdzie chwilą ciszy i modlitwy czcimy jego pamięć.

Kolejnym przystankiem jest Nowy Targ, gdzie opuszcza nas znaczna większość grupy. Już tylko
w szóstkę idziemy na obiad i z pełnymi brzuchami ruszamy dalej. Przed nami kościół św. Elżbiety Węgierskiej w Trybszu, spiskie kościoły w Łapszach Wyżnych, Łapszach Niżnych i Niedzica. Tu zwiedzamy czternastowieczny kościół p.w. św. Bartłomieja i Zamek Dunajec nad Jeziorem Czorsztyńskim, gdzie na dziedzińcu z zaciekawieniem słuchamy Pawła, opowiadającego
o Inkaskich historiach zamku.

Kiedy podjeżdżamy pod zamek w Czorsztynie jest już ciemno. Nie udaje nam się wejść do środka, więc wracamy do busa, w którym Natalia opowiada o zaporze i zalanych wodami Dunajca Maniowach.

Wieczorem rozmawiamy o pasterstwie. Agata przedstawia nam jego historię dawniej i dziś, a my śledzimy na mapach nazwy polan, szałasy i bacówki.

06.02.09 piątek – dzień szósty.

Opuszczamy Hawiarską Kolibę. Wczesnym rankiem odłącza się od nas Agata i tak oto zostajemy bez służby medycznej na pokładzie.

Jest przepiękna pogoda i wkrótce naszym oczom ukazuje się przepiękny widok na Tatry, który później towarzyszy nam już przez cały dzień. Wspaniała nagroda dla wytrwałych. Ruszamy w drogę żółtym szlakiem, by na przełęczy Przysłop wejść na zielony, prowadzący na Jaworzynę Kamienicką (1288 m npm), tuż pod kapliczkę Bulanda. Nie spieszymy się, rozkładamy się na polanie, słuchamy opowieści o Bulandzie i rozkoszujemy się wspaniałymi, zimowymi widokami. Po dłuższej chwili ruszamy dalej i dobijamy do czerwonego, Głównego Szlaku Beskidzkiego wiodącego na Turbacz. Zatrzymujemy się po drodze na Przełęczy Długiej, oglądamy z daleka Metysówkę i o zachodzie słońca wchodzimy ponownie do schroniska na Turbaczu.

Do późnego wieczora podziwiamy przez okna sali kominkowej widoki na Tatry i rozświetlone poniżej stoki. Dosyć wcześnie kładziemy się spać. Jutro przed nami chyba najdłuższy odcinek obozowej trasy…

07.02.09 sobota – dzień siódmy.

Nasz cel: Luboń Wielki (1022 m npm).

Startujemy tuż po 9.00 i po niedługim czasie wchodzimy na szczyt Turbacza (1310 m npm). Najwytrwalsi, tj. Ania, Grzesiek, Natalia, Jasiek i Paweł, stają na najwyższym punkcie obozowego programu. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszamy dalej. Wędrujemy Głównym Szlakiem Beskidzkim przez Rozdziele (1196 m npm), mijamy miejsce katastrofy samolotu sanitarnego z 1973 roku, wchodzimy na Obidowiec (1106 m npm) i w końcu docieramy do schroniska „Stare Wierchy”, gdzie mieliśmy nocować według pierwotnego planu. Chwila na dłuższy postój.

Przez Jaworzynę Ponicką (995 m npm) i Bardo (948 m npm) idziemy na Maciejową (815 m npm). Przy bacówce „Na Maciejowej” Ania opowiada o Moskałówkach, wspólnie robimy panoramkę
i karmimy oczy wspaniałym widokiem Babiej Góry (1725 m npm). Przed nami jeszcze kawał drogi, więc po niedługim czasie idziemy dalej – schodzimy do Rabki.

Zatrzymujemy się by zrobić ostatnie zakupy i z zapakowanymi plecakami idziemy do Muzeum Regionalnego im. Władysława Orkana. Udaje nam się wejść do środka dosłownie w ostatniej chwili. Dzięki uprzejmości opiekunek muzeum, mogliśmy na żywo zobaczyć bogatą ekspozycję etnograficzną we wnętrzu starego drewnianego kościółka p.w. św. Marii Magdaleny.

W trakcie czekania na busa Jasiek opowiada nam o Orkanie. Jedziemy tylko chwilę oszczędzając buty przed „asfaltowaniem” i zielonym szlakiem z osiedla Śmietanowa ruszamy w górę. Idziemy w świetle czołówek i droga wydaje nam się wyjątkowo długa. Dodatkowo strome, oblodzone podejście daje się we znaki.

W końcu docieramy do celu. W schronisku na Luboniu jesteśmy jedynymi gośćmi. Fundujemy sobie niebagatelną kolację i przy dźwiękach gitary świętujemy śpiewając do późnej nocy. Wspaniałe miejsce na ukoronowanie ośmiodniowej, obozowej włóczęgi.

08.02.09 niedziela – dzień ósmy.

Gdy wstajemy leje rzęsisty deszcz, jednak tuż po chwili zza chmur wychodzi słońce zachęcając do wyjścia przed schronisko. Dopiero teraz możemy w pełni podziwiać jego oryginalną budowę oraz otaczające widoki. I tu nie obywa się bez porządnej panoramki.

To już ostatni dzień obozu. Żegnając się ze schroniskiem na Luboniu, ale i w myślach z całymi Gorcami, idziemy niebieskim szlakiem przez Surówki (898 m npm) na Luboń Mały (869 m npm).
Idąc dalej schodzimy do Naprawy i dobijając do Zakopianki wracamy do szarej rzeczywistości.
W Skomielnej Białej łapiemy PKS i w Krakowie żegnamy się z Pawłem dziękując za wspaniały, świetnie prowadzony obóz. Wracamy do domu…

Anna Wereszczyńska
Grzegorz Góralik

gorceGdzieś na gorczańskim szlaku

Opublikowano

Masakra Beskidzka czyli Kondycyjny

Opowiem Wam historię styczniowego dramatu…
Ku przestrodze kursantom, Harnasiom i Światu !


Masakra Beskidzka
czyli trójaktówka o tym, jak się pozamiatać z piątku na sobotę bez grama absyntu…

Dramat jak to dramat. Powinien mieć trzy akty. Narrator jak to narrator. Pisze co wie…

Akt I: Pocieszne koło zainteresowań

Wprowadzenie teoretyczne:

Był styczeń roku pańskiego AD 2009. Harnasie starsze i młodsze, ku utrapieniu wyjątkowego rocznika kursowego 2008/2009, od jakiś 3 miesięcy zajmowały się głównie straszeniem kursantów czymś, co nosiło magiczną nazwę: „przejście kondycyjne”… Wszyscy wiedzieli, że będzie to rzecz przełomowa. Nie wszyscy wiedzieli, jak wszystko się skończy. Wszyscy czuli podekscytowanie. Nie wszyscy mieli ciepłe kalesony. Wszyscy przytyli podczas Świąt Bożego Narodzenia. Nie wszyscy przewidzieli tego skutki…

Z pamiętnika narratora:

Narrator podszedł do sprawy na poważnie. Skoro czekać go miało najgorsze, przygotował się jak umiał. Mama zrobiła kanapki z kotletami z prawdziwego indyka. Jako, że w jego grupie znalazły się niewiasty, postanowił ubrać na siebie choć jedną, piękna i nowiutka rzecz, by nie wypaść zbyt blado. Padło na buty, w które celowo zaopatrzył się na 12 godzin przed planowanym wyjazdem. Były nowe, lśniące, czyste i … nieprzemakalne. Po przednim zakupie szybko wrócił do domu, w okolicy wzniesienia we wsi Kornowac niechcący kasując po drodze sarnę. Po pierwszym szoku i powrocie na miejsce zbrodni okazało się, że w przeciwieństwie do zderzaka auta narratora, sarna się nie połamała i pobiegła w las. Zaparzył herbatę z imbirem i cytryną. Jak zwykle spóźniony nie był w stanie dotrzeć do Pszczyny na pociąg, w związku z czym pędząc przez ojczyznę Joźina z Bażyn dotarł do Bielska Białej przez Cieszyn. Jak zwykle na trasie Cieszyn – Bielsko nie potrafił wskazać ani Błotnego, ani Klimczoka, ani tym bardziej Wielkiej Rycerzowej. W BB spotkał się z pozostałymi utrapieńcami. Jako, że od odjazdu autobusu do Szczyrku pozostała cała godzina, postanowili przeczekać w pobliskim barze, którego prawidłową nazwę „widmo PRL’u”, ktoś zmienił na bliżej nieokreśloną i mało w tej sztuce ważną…

Fatalna przepowiednia:

Na herbatce omówiliśmy plany. W zasadzie wszyscy bez wyjątku obstawiali, że z ukochanym oddziałem o kryptonimie „Jeleśnia” spotkamy się w Węgierskiej Górce. Nawet nie o kwestie topograficzno – terenowe chodziło, ale o nasz wrodzony zmysł detektywistyczny. Jako, że za całą operacją stał Maciej, który jak wiadomo prędzej rozłożyłby wielki ocieplany namiot u stóp Babiej Góry, niż skazał biednych kursantów na wyskoczenie z 20 złotych na nocleg u kapitalistów (np. w schronisku), i który dodatkowo przepowiedział temperaturę powietrza w pomieszczeniu i zapowiedział kominek… wszystko był niemalże jasne. Do lokalu zawitał jednak człek, którego roboczo nazwiemy Ambroży….

Ambroży był kloszardem, którego regularny cykl życiowy w sezonie zimowym opierał się na: a) zorganizowaniu pieniędzy na alkohol, b) spożyciu tego alkoholu celem upojenia, które pozwala mu na zaśnięcie na ławce dworca PKP i c) w wyniku upojenia i konfrontacji z policją – na przewiezienie do izby wytrzeźwień, gdzie czeka ciepła pościel i łaźnia. Ambroży miał około 50 lat i był pozytywnie nastawiony do turystów. Opowiedział nam w skrócie, jakie areszty zwiedził w ostatnich 20 latach, jaką bieliznę kobiecą preferuje oraz pochwalił urodę naszych białogłów. Kiedy przyszła kolej na naszą opowieść („będziemy przez cała noc chodzić po śniegu, aż do jutrzejszego popołudnia…”)… Ambroży wytrzeszczył oczy, z jego ust zniknął uśmiech, lewa ręka zaczęła mimowolnie kreślić charakterystyczne koło nad okolicą czoła i odrzekł ze śmiertelną powagą: cytuję: „Wy macie jakieś pojebane kółko zainteresowań”…

Do dziś nie wiemy, czy Ambroży nie był wędrownym filozofem albo psychologiem typu „street worker” wytypowanym do zawracania ze szlaku szaleńców…


Akt II (lekko skrócony): Akcja

W autokarze do Szczyrku spędziliśmy jakieś pół godzinki. W ostatniej fazie szczelnie pozapinaliśmy polary i kurtki. Na nogach pojawiły się ochraniacze. Usta zostały wysmarowane specjalistycznymi kremami („na zmarszczki”). Kiedy stanęliśmy w pełni rynsztunki i gotowości psychologicznej na szczyrkowskim PKSie padła pierwsza komenda naszego przewodnika, niejakiego kruczka. Brzmiała krótko i treściwie:… „tu jest niezła knajpka. Idziemy na kolację…”. Niektórych z nas rozkaz ten wprawił w osłupienie, porównywalne z halucynacjami, jakich doświadczają himalaiści w terenie powyżej 7 000 mnpm. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że był to tylko ruch obliczony na odwrócenie uwagi przyszłych ofiar harnasiowego terroru…

Po kolacji, kolejnym ubraniu i przybraniu pozycji bojowych, przeszliśmy na druga stronę ulicy, gdzie… też znajdowała się niezła knajpka. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy przypadkiem nasza kondycja nie będzie mierzona umiejętnością sporządzania kolacyjnych zapasów we własnym ciele (metoda „na wielbłąda”). Zaproponowaliśmy więc nieśmiało, że możemy przez całą noc na przemian ubierać się, zapinać, smarować sztyftami i z kijkami w rękach przechodzić do kolejnych knajp w Szczyrku… Tym razem decyzja szefa była jednak inna: idziemy na Biernatki. Po zwidzeniu Sanktuarium na Górce i wysłuchaniu skrótowej historii ściągniętych tu w XIV w. ojców Paulinów, oraz zbiorczego wykładu nt. miejscowości Szczyrk… ruszyliśmy w noc ciemną, aczkolwiek księżycową, w leśna gęstwinę. Po dwóch godzinach, przed Biernatkami, krótka przerwa na herbatkę. Cenna uwaga: w przejściu grupowym, warto otwierać i spożywać zawartość termosów po kolei, nie indywidualnie po łyczku, gdyż prawo Jaśka mówi wyraźnie: „Termos pełny ciepło trzyma dość długo. Termos pełny do połowy, ciepło trzyma dość krotko”. Nic dodać, nic ująć… Po przerwie przewodnik Jasiek oddał palmę lidera przewodnikowi Dawidowi, któremu przypadło wydeptywanie ścieżki przez sztuczne polany, śladami zwierzyny płowej, z naciskiem na sarny i zające. No, ale drogę ku ruinom schroniska na Magurce, udało się przejść metodą starożytnego wodza Hannibala („Albo znajdziemy drogę, albo ją wytyczymy”). Tyle, że bez pomocy słoni…

Po ruinach schroniska na zboczach Magurki (to tam przed ponad stu laty mieli … basen!), przyszedł czas na przejście do prawdziwego schroniska pod Klimczokiem. Czyli pod Magurką. Tylko z drugiej strony. Pod schroniskiem byliśmy około 3 w nocy. Około 20 minutową przerwę przed zamkniętym schroniskiem spożytkowaliśmy głównie na podziwianie jego cennej architektury z zewnątrz, ciepłą herbatkę, czynności fizjologiczne i jedzonko.

O 3.20 ruszyliśmy w kierunku Karkoszczonki, szlakiem znanym nam z wyjazdu Świstakowo – Marysinego. Co prawda teraz nie było Marysi, więc nie było przed kim prężyć muskułów, ale jednak dreptać po kolana, a czasem po uda w śniegu trza było…

Zgodnie z przewidywaniami, w schronisku na Karkoszczonce też nie odpoczywaliśmy, ze względu na to, że oglądanie na żywo gotujących się właścicieli schronisk, budzonych o 4.20 w nocy, celem poinformowania ich, że ani u nich nie śpimy, ani nie jemy… przewidziane jest podobno na inny termin kursowy. Ten etap prowadziła Agata.

Kolejny etap (cyt.: ”do kulminacyjnego wzniesienia Starego Gronia”) prowadził Krzychu.

I powiedzmy sobie szczerze: to właśnie między trawersem Beskidka, podejściem na Hyrcę, wtaczaniem się na Kotarz i kulaniem do Grabowej… większość z nas zaczęła na poważnie medytować nad teorią Ambrożego. Ktoś mówił o kryzysie, komuś chciało się spać, wszyscy pili herbatę i redbule (zastanawiając się dlaczego w sobotni poranek nie kończą właśnie 8 piwa w ulubionym pubie z kominkiem lub nie grzeją się u boku swoich ukochanych)… Ktoś zaczął myśleć o rozpalaniu ogniska w napotkanej bacówce. Ale bacówki nie było…

Na Grabowej mieliśmy do wyboru: szukać schronienia o 7 rano w chacie pod Grabową, lub szukać go na Salmopolu. Wybór padł na Salmopol, ze względu na to, iż znalezienie ciepłego posiłku i suchego kąta w miejscu, gdzie stoją 3 bary, dawało większe szanse powodzenia, niż szukanie ich w miejscu, gdzie podobno coś stoi, ale nie wiadomo czy jest o tej porze czynne.

I czy w ogóle jest…

Na Salmopolu oczywiście bary były zamknięte. Ale ludnośc była tak zdesperowana (narrator w tym czasie odpadł pod drzwiami chaty pod Białym Krzyżem), że znalazła i nakłoniła do otwarcia swego przybytku górali z baru pod wyciągiem. Bar był nieogrzewany i specjalizował się w kuchni typowo salmopolskiej (mikrofala i czajnik elektryczny). No, ale 1,5 godziny spędzone w nim po dobie bez spania i 10 godzinach zimowej wędrówki, pozwoliło nam nieco odpocząć, odparować zewnętrzne warstwy potu i na 5 minut zamknąć oczy.

Około 10.00 ruszyliśmy już w kierunku Węgierskiej Górki. Najpierw trawersem – drogą dla drwali i miłośników skuterów śnieżnych – przez stoki Malinowskiego Sczytu, i dalej hen na Zielony Kopiec. Tu jednak trafiliśmy na szlak nieprzetarty, zasypany śniegiem na tyle, że pomimo usilnych prób narratora, grzęźnięcia po pachy i zaklęć wszelakich, musieliśmy się wycofać na szlak żółty schodzący do Ostrego. On też był nieprzetarty i musieliśmy sporo się nabrodzić w śniegu, ale jednak… około godziny 15.00 znaleźliśmy się w miejscowości Ostre, gdzie przyjechały po nas niezawodne i utęsknione wozy z Maciejem i mężem Helci w roli szoferów. I kto wie, czy dla niejednego nie był to najwspanialszy moment przejścia kondycyjnego…


Akt III: Obiad, spanie i chrapanie

Wizyta w rezydencji Macieja, gdzie spotkaliśmy się z oddziałem „Jeleśnia” była prawdziwie magiczna. Mało tego – była tragikomiczna! Narrator by się w każdym razie na takich gości obraził. Przyszli brudni, zmęczeni i śmierdzący. Przedpokój zawalili śmierdzącymi trepami. Zjedli co tylko było do zjedzenia i jeszcze trzeba było po nich zmywać. Od progu, bez kwiatów i czekoladek pchali się do łazienki. Zamiast tańczyć, opowiadać dowcipy i chwalić urodę Pani Domu, rozłożyli karimaty i około godziny 17.00 (zamiast wypić tradycyjną „five o’ clock” jak przystało na gentlemanów), odwróciwszy się do Macieja i Halci tyłami… poszli spać. Rano wstali, zjedli resztki, popili winem, wykończyli ciasteczka i udali się do pobliskich bunkrów…

Dawid Wacławczyk

PS: Tak naprawdę to wyjazd dał każdemu sporo informacji o samym sobie. Uświadomił, czym są warunki zimowe i wielogodzinne zmęczenie. Pomógł poznać możliwości swojego organizmu i psychiki. Pokazał jak ważna jest motywacja i siła grupy. Pokazał gdzie są granice siły i udowodnił, że można je przesuwać…

Ale takie natchnione wnioski i obserwacje każdy chyba zapamięta samodzielnie, więc nie warto pisać o nich za dużo…

kondycyjnyNocne przedzieranie się przez ośnieżone, beskidzkie lasy

Opublikowano