Mirosław Kozak
(Artykuł został opublikowany w Harnasiu 15)
Jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu najpierw rozum odbiera. I to się zgadza. Nawet sobie szanowny Czytelniku nie wyobrażasz jak to się zgadza.
Zaczęło się tradycyjnie niewinnie. Po prostu miałem ochotę gdzieś wyjechać, gdziekolwiek, byle sobie pochodzić. Pech chciał, że podobną ochotę miał Jeż. Był darmowy transport do Rabki, więc czemuż nie skorzystać? Pierwotny plan był następujący: dostać się do Kasiny Wielkiej, a potem sobie iść, przenocować na przełęczy Suchej i zejść do Myślenic. Ale okazało się, że Kolczasta już tam była (a też miała z nami jechać). Więc plan się zmienił. Mieliśmy dojechać do Jurkowa, wleźć na Mogielicę (dla Grzegorza P.: 1171 m), zrobić pulpę na Jasieniu, przejść dolinę Kamienicy i przenocować na przełęczy Borek. Gryplan na niedzielę miał być ustalony na miejscu.
„Jest piąta rano, mróz i zawieja, idzie górnik do pracy, dobrze że to nie ja”. Oprócz tego, że nie piąta a czwarta, nie mróz i zawieja a pogodne niebo, nie górnik a Gudlak, nie do pracy a do Jeża i Gudlak to ja, to wszystko się zgadza. Ale wyjechaliśmy o piątej (wyjątkowo pogańska pora).
Podróż jak podróż, dokulaliśmy się samochodem do Rabki, po czym pociągiem do Dobrej, która wcale nie była dobra, bo nie miała dla nas autobusu do Jurkowa. Chcąc nie chcąc zmuszeni byliśmy dymać na Łopień, bo jakoś nie mieliśmy ochoty obchodzić tej górki asfaltem.
Na początku nie było to miłe, słońce grzało jakby tam pijany palacz do kotła sypał. Ku powszechnej uldze rychło jednak doszliśmy do lasu, gdzie, z oczywistych przyczyn, było zdecydowanie chłodniej i przyjemniej. Ponadto rosło tam dzikie mnóstwo borówek (jestem z Galicji i na te czarne na krzaczkach będę mówił borówki, czy to się komuś podoba czy nie!), przez co Kolczasta już po chwili była sina jak topielec. Po niejakiej chwili doszliśmy na szczyt, mijając po drodze podszczytowe boisko, gdzie dwóch psycholi uganiało się za piłką. Na szczycie zeżarliśmy po wafelku, uszczupliliśmy mikroskopijne zapasy wody i pobyczyliśmy się trochę. Wtedy byłem jeszcze pełen dobrych myśli. Moje optymistyczne nastawienie zostało zweryfikowane po zejściu z Łopienia, na przełęczy Rydza-Śmigłego.
Otóż po ugaszeniu pragnienia wodą, którą zdobyłem z narażeniem życia od miejscowego gospodarza, poczułem dotkliwy głód. Nieśmiało zaproponowałem śniadanko, zwłaszcza, że nic jeszcze nie jedliśmy (zjedzenie kromki chleba o godzinie piątej rano to nie jest przecież posiłek, a zakąska). Jeż zdecydowanie odmówił, posiłek był ustalony dopiero na Jasieniu. Zdziwiłem się nieco, bo całe swoje nędzne życie byłem przekonany, że o chwili spożycia posiłku decyduje w pierwszym rzędzie fizjologia (znaczy pospolity głód), a nie geografia. Widocznie Jeż należy do tych ortodoksów, co to prędzej zemrą z głodu na plecaku pełnym żarcia, niż zjedzą posiłek w miejscu innym niż ustalone. No cóż można było zrobić, zadowoliliśmy się dopuszczalnym substytutem, czyli czekoladą.
Po „posiłku” ruszyliśmy. Na Mogielicę (dla Grzegorza P.: 1171 m). Wszędzie dzikie mnóstwo borówek, takie samo mnóstwo zbieraczy (niekoniecznie ręcznie) i Kolczasta załamująca ręce nad każdą niezerwaną borówką. A mi się znowu zachciało jeść. Milczałem. Gdzieś koło trzeciej zaczęło padać, najpierw nieśmiało, tu kapło, tam kapło. Potem grzmotnęło, błysnęło i zaczęło padać. Schroniliśmy się pod rozwieszoną folią. I nagle się okazało, że Jeż wcale nie jest takim ortodoksem, za jakiego go uważałem. Łaskawie zezwolił nam na spożycie posiłku. Stwierdził, że skoro i tak nie idziemy, to można jeść. To tu nam się niebo na głowę wali, ciasno jak w… , wiadomo gdzie, a on mówi, że można jeść! A gdzie przyjemność?! A gdzie zielona trawka na której można się rozwalić, a gdzie słoneczko które tak miło grzeje? A co ja, inwentarz jestem żebym proces spożywania posiłku spłycał wyłącznie do funkcji fizjologicznych? Ponadto obawiałem się, że ten nikły posiłek Jeż policzy jako drugi, a to przecież za wcześnie na ostatni posiłek. Zdecydowanie odmówiłem, licząc na to, że przekąsimy co nieco w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Tymczasem przestało padać i mogliśmy ruszyć dalej, dalej, to znaczy na szczyt Mogielicy (dla Grzegorza P.: 1171 m). To ruszanie polegało na przedzieraniu się przez dwumetrowj wysokości paprocie (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało). Kiedy już tam dotarliśmy, Kolczasta stwierdziła, że miejsce to jest jej znane. Okazało się, że już tam była. Taka młoda, a już ma sklerozę!
Ze szczytu Mogielicy (dla Grzegorza P.: 1171 m) na horyzoncie zobaczyłem górę, z której widać górę, z której widać Jasień, tam Jeż zaplanował posiłek. Zacząłem się obawiać, że ten posiłek to będzie stypa po mnie.
Dalsza droga upłynęła nam na wzajemnym marudzeniu: ja marudziłem że jestem głodny, Jeż marudził że ja marudzę,a Kolczasta marudziła że mamy przestać, bo się zesika. Aż wreszcie doszliśmy w okolice bazy namiotowej Wały. Zażądaliśmy z Kolczastą od Jeża wydania czekolady, będącej w jego zapasach. Odmówiła szuja, powiedział, że dostaniemy w bacówce, a do bacówki na Jasieniu jeszcze tylko rzut beretem. Poprosiłem Jeża o przetransponowanie na jakąś inną, bardziej jednoznaczną jednostkę. Siedem minut, brzmiała odpowiedź. Zacząłem więc radośnie odliczać minuty dzielące mnie od śniadanio-obiado-kolacji. Naliczyłem ich około trzydziestu zanim zobaczyłem choćby zarys bacówki. Widocznie mi zegarek mocno spieszył. No, ale wreszcie udało się dojść. Upomnieliśmy się z Kolczastą o obiecaną czekoladę. Wykręciło się bydlę twierdząc, że czekoladę można jeść tylko w czasie drogi. Zapytany, dlaczego odmówił w czasie drogi, odpowiedział, że czekoladę można jeść tylko na szczycie. Nareszcie wiem po jaką cholerę ludzie łażą w góry! Żeby zjeść czekoladę! Przetrąciłem więc na szybko jakiego kromala i udaliśmy się z Jeżem po opał. Po niejakiej chwili mieliśmy nazbierane patyków na miliardy pulp, więc można było się zabrać za przygotowanie tej jednej, jedynej, wymarzonej pulpki. Rozpaliłm więc ogień i natychmiast zasnąłem. Zdążyłem tylko powiedzieć: udaję się w objęcia Morfeusza, na co Kolczasta odpowiedziała, że już tam była(?).
Kiedy przyszedł czas, obudziłem się, wchłonęliśmy pokarm, poklachaliśmy i posnęliśmy.
Bladym świtem obudziło mnie dochodzące z góry rozpaczliwe wołanie Kolczastej: nie Jeżu, jeszcze nie! Wiem co macie na myśli, świntuchy, ale to nie o to chodziło (chociaż wasz sposób kojarzenia podoba mi się). Po prostu Jeż uznał, że czas już wstawać. Przeczuwając najgorsze zaszyłem się głębiej w śpiworku. Miałem rację. Za chwilę obleś jeden przylazł i zaczął mnie niepokoić. Jednak dzięki wrodzonym talentom dyplomatycznym udało mi się zgrabnie spławić natręta, co dało mi kilka dodatkowych minut bezcennego snu.
Po śniadanku zaczęliśmy rozważać możliwość wystąpienia opadów atmosferycznych (Harnasiom przypomina się, że opad atmosferyczny jest to deszcz, a zimą śnieg). Ja twierdziłem, że takowe nie wystąpią, a Jeż wprost przeciwnie (jakżeby inaczej!). Zaproponowałem zakład: ten który przegra będzie mówił temu drugiemu „dzień dobry”. Jeż w haniebny sposób spękał.
Czas było wyruszać, zacząłęm się więc pakować. W tym czasie gdzieś zapodziała się Kolczasta. Musi udała się na stronę. Czekalismy cierpliwie, ale jak długo można się załatwiać? Wreszcie znudzony Jeżu zaczął się szlajać i zlokalizował Kolczastą parę metrów od bacówy, gdzie sobie w najlepsze zbierała borówki! Zdążyła już bestia uzbierać całą butelkę! Po ustnym upomnieniu Kolczastej mogliśmy się udać w kierunku Mszany, w dodatku Dolnej. W ułamek sekundy dotarliśmy na szczyt (Jasień, 1052 m). Natychmiast upomniałem się o czekoladę. Nie uwierzycie, ta kanalia znowu odmówiła! Jeszcze za blisko! Uciekłem się więc do podstępu. Oznajmiłem, że jest mi to na rękę, bo i tak nie mam teraz ochoty. Podziałało! Jeż natychmiast wydał upragnioną słodycz. Co prawda rzeczywiście nie miałem jakoś ochoty, ale za to w razie przypływu ochoty mogliśmy ją zjeść w każdej chwili, bez oglądania się na despotę. Co było dalej, nie pamiętam. Moim jedynym pragnieniem było doczołganie się do odrobiny pitnej wody, co Jeż przyjął z dezaprobatą. Tak se czasem myślę, że to nie jest człowiek. No bo nie odczuwa głodu, nie potrzebuje spać, nie odczuwa pragnienia, nie pali, pije tylko niskoprocentowe alkohole. A, jeszcze jedno, jak coś ma zakodowane, to żeby srały skały, nie idzie tego zmienić.
Jakimś cudem była po drodze woda, zaspokoiłem więc wszystkie pragnienia (pić, jeść i palić).
Dotarliśmy do Mszany. Tam zakupiliśmy bilety do Rabki, obejrzeliśmy aktualnie stojący pociąg marki „Janosik” i odjechaliśmy do Rabki. W pociągu Jeż okazał wreszcie swoje ludzkie oblicze. Ten monolit, ten wzorcowy Harnaś nie wiedział, że w (s)Chabówce jest skansen kolejowy. Jaki ja się poczułem wtedy ważny!
O powrocie do Gliwic nic nie napiszę, bo nic ciekawego się nie wydarzyło.
Z poważaniem
Gudlak
Wróć do spisu treści Harnasia 15
Dobra – wioska w Beskidzie Wyspowym, gdzie nie ma niedzieli, a msze święte odprawiane są w soboty.
Łopień – nazwa boiska sportowego w Dobrej.
posiłek – występująca pod różnymi postaciami materia przyswajalna przez organizm ludzki służąca do napełniania sobie brzucha, którą to czynność solidny Harnaś może wykonywać tylko dwa razy dziennie. Częstsze spożywanie posiłków grozi mniejszym zmęczeniem i co za tym idzie, przyjemniejszą wędrówką.
szczyt – miejsce, gdzie człowiek włazi kosztem ogromnej ilości kalorii tylko po to, aby je tam odzyskać po zjedzeniu czekolady.
„Janosik” – starodawny pociąg złożony z części pozbieranych na śmietnikach po to, aby zabierał pieniądze bogatym pasażerom i oddawał biednym kolejarzom.
Jeż Maruda – mobilny bazaltowy odlew w kształcie Harnasia, chłodzony ciekłym azotem i pobierający energię z własnego stosu atomowego.
Beskid Wyspowy – góry wyglądające tak, jak je malują dzieci. Z tego wniosek, że Bóg je stworzył w dzieciństwie.
G.
Skopiuj adres i wklej go w swoim WordPressie, aby osadzić
Skopiuj i wklej ten kod na swoją witrynę, aby osadzić element