Niewiarygodna przypowieść
o tym jak Effendi Prezes z Turkami Otomańskimi po angielsku rozprawiał
Rafał Suwiński
(Artykuł został opublikowany w Harnasiu 15)
Za Siedmiogrodem, za sześcioma granicami, po pięciokrotnej wymianie pieniędzy, po zwiedzeniu czterech meczetów, po nieudanych próbach sprzedania trzech dziewczyn za dwa tysiące dolarów sztuka i po przepłynięciu jednego morza (Marmara) przybyliśmy w egzotyczne wysokie góry Taurusem zwane.
Zapewne już wiecie, że Miłościwie nam Panujący brał udział w tej wyprawie i jak nakazuje dobra tradycja harnasiowska nawiązywał przyjazne kontakty z ludnością tubylczą.
Język angielski upowszechnił się w dzisiejszych czasach również w najbardziej odległych zakątkach naszego globu, nie dziwiło nas więc, że gdy przychodziliśmy do zagubionej gdzieś wysoko w górach yayli (osiedla pasterskiego), ucieszony niespodziewaną wizytą niecodziennych gości pasterz, po uściśnięciu naszych spracowanych rąk, po kurtuazyjnym poczęstunku ayranem (jogurtem) życzliwie zagadywał :
-„Where do you from?”
My wówczas skromnie opuszczając oczy zdawaliśmy się całkowicie na tego komu odpowiedź należało powierzyć z racji wieku i urzędu.
– „Yes I do you.” – odpowiadał grzecznie z oxfordzkim akcentem Prezes posyłając promienny uśmiech w kierunku Turka.
Nie zrażony wymijającą odpowiedzią pasterz dyskretnie sugerował odpowiedź:
– „Engels?”
Nie miał tu na myśli bujnej brody naszego Prezesa, lecz zapewne domniemywał po oxfordzkim akcencie, że jego ojczystym językiem jest English – rodzinna mowa Szekspira.
Zrozumiawszy swe potknięcie Prezes prostował:
– „No Engels! Polonya!” – znów uśmiechając się grzecznie.
– „Aaa … Polonya! Kosecki. Galatasaray Istanbul.” – popisywał się znajomością spraw polskich Turek (tu wypada nadmienić, że pewnego razu rozmowa odbiegła od schematu, kiedy na dźwięk Polonya rozpromieniony Turek palnął „Aaa … Polonya! Jaruzelski!”).
Rozmowa toczyła się dalej:
– „Turkey gut?” – pytał ostrożnie pasterz chcąc wysondować jak się nam podoba w jego kraju.
– „Gut, gut! Turkey many gutter Polonya.” – podkreślał Prezes – dużo lepsza niż Polska. Lody pryskały.
– „Mohammed.” – przedstawiał się Turek pokazując na siebie palcem.
– „Rysiek.” – odpowiadał Prezes wskazując palcem na siebie.
Twarz Turka wydłużała się ze zdumienia, zmieszanego z szybko maskowanym szczerym rozbawieniem.
– „Ysiek???” – upewniał się („ysiek” znaczy po turecku osioł)
– „No Ysiek! Rysiek!” – poprawiał go urażony Prezes.
– „Aaa… Rysiek! OK. Rysiek.” – prostował swą niefortunną pomyłkę Turek.
Tak więc wiedząc już z kim ma się do czynienia można było przystąpić do bardziej szczegółowych rozmów. O czym tu rozmawiać jeśli nie o trasie podróży. Kolejno następowała więc litania, przedłużająca się wraz z przebytymi kilometrami: Polonya, Istambul, Goreme, Nevsehir, Zelve, Kayseri, Ercyes Dag, Nigde… i tak dalej aż do miejsca w którym się właśnie było. Na stole pojawiało się coś dobrego i impreza gotowa.
Z czasem przekonaliśmy się, że językowe zdolności naszego Prezesa są naprawdę nieocenione. Myli się jednak ten, kto sądzi, że Effendi szlifował swój angielski. On poszedł inną drogą – biegle opanował język turecki.
Turcy byli bez szans.
Rozmowy kurtuazyjne zaczęły mieć inny przebieg:
– „Merhaba” (dzień dobry) – z daleka wołał Rysiek wyciągając grabulę do zdumiałego Turka.
– „Polonya! Kosecki! Galatasaray Istanbul!” – wołał dalej, nim Turek zdążył wykrzstusić z siebie słowo. Nic więc dziwnego, że coraz łatwiej przebiegały rozmowy handlowe.
Po wejściu do sklepu, Rysiek pokazuje na wybrany przez siebie przedmiot. Ożywienie wśród sprzedawców. Jeden drugiemu szepcze do ucha:
– „Elli bin” (pięćdziesiąt).
Drugi „tłumaczy” cenę na angielski:
– „One hundred” (sto)
– „Elli bin no one hundred” – oburza się Rysiek i po krótkim targu (oczywiście po turecku) dokonuje ostatecznego zakupu od zrezygnowanych i zaskoczonych tak niepomyślnym biegiem zdarzeń handlowców. Oczywiście za cenę, którą należy tłumaczyć jako dwadzieścia pięć.
Zaczęły zdarzać się rzeczy, o których na początku się nam nawet nie śniło. Zapytany:
– „Kac para ekmek?” (ile kosztuje chleb)
Turek, patrząc na bardziej czarne od swojego, groźne oblicze Prezesa, nieśmiale i bez walki bąkał: 2000 – cenę jak najbardziej rzetelną.
Wszystko rozkręcało się znakomicie. Lecz cóż, czas mijał nieubłaganie i kiedy właśnie Rysiek pytany przez Turków o drogę, udzielał im wyczerpujących odpowiedzi w ich ojczystym języku, my już zaczynaliśmy myśleć o powrocie do domu.
Tak kończy się ta niewiarygodna przypowieść.
Ja też tam byłem, rakiję i ajran piłem, co widziałem i słyszałem barwnie przedstawiłem.
Rafi
Wróć do spisu treści Harnasia 15