Szkolenie ornitologiczne, 11 maja 2010, WPKiW, Chorzów

Komisja Szkoleniowa zaprasza w ramach najbliższego zebrania na szkolenie ornitologiczne. Szkolenie poprowadzi Łukasz Morawiec, nasz były kursant. Łukasz jest ornitologiem amatorem. Nauczy nas obserwować i rozpoznawać gatunki ptaków, poznany ich zwyczaje i pory występowania, także w odniesieniu do Beskidów.

Spotykamy się o 17.30 pod głównym wejściem do Śląskiego Parku Etnograficznego w WPKiW w Chorzowie. Jest tam dogodny dojazd tramwajem z centrum Katowic, Chorzowa i Bytomia oraz parking przy samym skansenie.

Szkolenie potrwa od 1,5 do 2 h. Łukasz prosi o zabranie lornetek.

Opublikowano

Zebranie kołowe, 20 kwietnia 2010

Zapraszamy bardzo serdecznie na najbliższe zebranie w KW.

Współczesnych problemach nazewnictwa w Beskidach opowie nam Michał Huchla (nowoblachowany – nr blachy 361).

Początek zebrania ok. godz. 17.30, siedziba KW Gliwice przy ul. Zwycięstwa 1/10.

Opublikowano

Masakra Beskidzka czyli Kondycyjny

Opowiem Wam historię styczniowego dramatu…
Ku przestrodze kursantom, Harnasiom i Światu !


Masakra Beskidzka
czyli trójaktówka o tym, jak się pozamiatać z piątku na sobotę bez grama absyntu…

Dramat jak to dramat. Powinien mieć trzy akty. Narrator jak to narrator. Pisze co wie…

Akt I: Pocieszne koło zainteresowań

Wprowadzenie teoretyczne:

Był styczeń roku pańskiego AD 2009. Harnasie starsze i młodsze, ku utrapieniu wyjątkowego rocznika kursowego 2008/2009, od jakiś 3 miesięcy zajmowały się głównie straszeniem kursantów czymś, co nosiło magiczną nazwę: „przejście kondycyjne”… Wszyscy wiedzieli, że będzie to rzecz przełomowa. Nie wszyscy wiedzieli, jak wszystko się skończy. Wszyscy czuli podekscytowanie. Nie wszyscy mieli ciepłe kalesony. Wszyscy przytyli podczas Świąt Bożego Narodzenia. Nie wszyscy przewidzieli tego skutki…

Z pamiętnika narratora:

Narrator podszedł do sprawy na poważnie. Skoro czekać go miało najgorsze, przygotował się jak umiał. Mama zrobiła kanapki z kotletami z prawdziwego indyka. Jako, że w jego grupie znalazły się niewiasty, postanowił ubrać na siebie choć jedną, piękna i nowiutka rzecz, by nie wypaść zbyt blado. Padło na buty, w które celowo zaopatrzył się na 12 godzin przed planowanym wyjazdem. Były nowe, lśniące, czyste i … nieprzemakalne. Po przednim zakupie szybko wrócił do domu, w okolicy wzniesienia we wsi Kornowac niechcący kasując po drodze sarnę. Po pierwszym szoku i powrocie na miejsce zbrodni okazało się, że w przeciwieństwie do zderzaka auta narratora, sarna się nie połamała i pobiegła w las. Zaparzył herbatę z imbirem i cytryną. Jak zwykle spóźniony nie był w stanie dotrzeć do Pszczyny na pociąg, w związku z czym pędząc przez ojczyznę Joźina z Bażyn dotarł do Bielska Białej przez Cieszyn. Jak zwykle na trasie Cieszyn – Bielsko nie potrafił wskazać ani Błotnego, ani Klimczoka, ani tym bardziej Wielkiej Rycerzowej. W BB spotkał się z pozostałymi utrapieńcami. Jako, że od odjazdu autobusu do Szczyrku pozostała cała godzina, postanowili przeczekać w pobliskim barze, którego prawidłową nazwę „widmo PRL’u”, ktoś zmienił na bliżej nieokreśloną i mało w tej sztuce ważną…

Fatalna przepowiednia:

Na herbatce omówiliśmy plany. W zasadzie wszyscy bez wyjątku obstawiali, że z ukochanym oddziałem o kryptonimie „Jeleśnia” spotkamy się w Węgierskiej Górce. Nawet nie o kwestie topograficzno – terenowe chodziło, ale o nasz wrodzony zmysł detektywistyczny. Jako, że za całą operacją stał Maciej, który jak wiadomo prędzej rozłożyłby wielki ocieplany namiot u stóp Babiej Góry, niż skazał biednych kursantów na wyskoczenie z 20 złotych na nocleg u kapitalistów (np. w schronisku), i który dodatkowo przepowiedział temperaturę powietrza w pomieszczeniu i zapowiedział kominek… wszystko był niemalże jasne. Do lokalu zawitał jednak człek, którego roboczo nazwiemy Ambroży….

Ambroży był kloszardem, którego regularny cykl życiowy w sezonie zimowym opierał się na: a) zorganizowaniu pieniędzy na alkohol, b) spożyciu tego alkoholu celem upojenia, które pozwala mu na zaśnięcie na ławce dworca PKP i c) w wyniku upojenia i konfrontacji z policją – na przewiezienie do izby wytrzeźwień, gdzie czeka ciepła pościel i łaźnia. Ambroży miał około 50 lat i był pozytywnie nastawiony do turystów. Opowiedział nam w skrócie, jakie areszty zwiedził w ostatnich 20 latach, jaką bieliznę kobiecą preferuje oraz pochwalił urodę naszych białogłów. Kiedy przyszła kolej na naszą opowieść („będziemy przez cała noc chodzić po śniegu, aż do jutrzejszego popołudnia…”)… Ambroży wytrzeszczył oczy, z jego ust zniknął uśmiech, lewa ręka zaczęła mimowolnie kreślić charakterystyczne koło nad okolicą czoła i odrzekł ze śmiertelną powagą: cytuję: „Wy macie jakieś pojebane kółko zainteresowań”…

Do dziś nie wiemy, czy Ambroży nie był wędrownym filozofem albo psychologiem typu „street worker” wytypowanym do zawracania ze szlaku szaleńców…


Akt II (lekko skrócony): Akcja

W autokarze do Szczyrku spędziliśmy jakieś pół godzinki. W ostatniej fazie szczelnie pozapinaliśmy polary i kurtki. Na nogach pojawiły się ochraniacze. Usta zostały wysmarowane specjalistycznymi kremami („na zmarszczki”). Kiedy stanęliśmy w pełni rynsztunki i gotowości psychologicznej na szczyrkowskim PKSie padła pierwsza komenda naszego przewodnika, niejakiego kruczka. Brzmiała krótko i treściwie:… „tu jest niezła knajpka. Idziemy na kolację…”. Niektórych z nas rozkaz ten wprawił w osłupienie, porównywalne z halucynacjami, jakich doświadczają himalaiści w terenie powyżej 7 000 mnpm. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że był to tylko ruch obliczony na odwrócenie uwagi przyszłych ofiar harnasiowego terroru…

Po kolacji, kolejnym ubraniu i przybraniu pozycji bojowych, przeszliśmy na druga stronę ulicy, gdzie… też znajdowała się niezła knajpka. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy przypadkiem nasza kondycja nie będzie mierzona umiejętnością sporządzania kolacyjnych zapasów we własnym ciele (metoda „na wielbłąda”). Zaproponowaliśmy więc nieśmiało, że możemy przez całą noc na przemian ubierać się, zapinać, smarować sztyftami i z kijkami w rękach przechodzić do kolejnych knajp w Szczyrku… Tym razem decyzja szefa była jednak inna: idziemy na Biernatki. Po zwidzeniu Sanktuarium na Górce i wysłuchaniu skrótowej historii ściągniętych tu w XIV w. ojców Paulinów, oraz zbiorczego wykładu nt. miejscowości Szczyrk… ruszyliśmy w noc ciemną, aczkolwiek księżycową, w leśna gęstwinę. Po dwóch godzinach, przed Biernatkami, krótka przerwa na herbatkę. Cenna uwaga: w przejściu grupowym, warto otwierać i spożywać zawartość termosów po kolei, nie indywidualnie po łyczku, gdyż prawo Jaśka mówi wyraźnie: „Termos pełny ciepło trzyma dość długo. Termos pełny do połowy, ciepło trzyma dość krotko”. Nic dodać, nic ująć… Po przerwie przewodnik Jasiek oddał palmę lidera przewodnikowi Dawidowi, któremu przypadło wydeptywanie ścieżki przez sztuczne polany, śladami zwierzyny płowej, z naciskiem na sarny i zające. No, ale drogę ku ruinom schroniska na Magurce, udało się przejść metodą starożytnego wodza Hannibala („Albo znajdziemy drogę, albo ją wytyczymy”). Tyle, że bez pomocy słoni…

Po ruinach schroniska na zboczach Magurki (to tam przed ponad stu laty mieli … basen!), przyszedł czas na przejście do prawdziwego schroniska pod Klimczokiem. Czyli pod Magurką. Tylko z drugiej strony. Pod schroniskiem byliśmy około 3 w nocy. Około 20 minutową przerwę przed zamkniętym schroniskiem spożytkowaliśmy głównie na podziwianie jego cennej architektury z zewnątrz, ciepłą herbatkę, czynności fizjologiczne i jedzonko.

O 3.20 ruszyliśmy w kierunku Karkoszczonki, szlakiem znanym nam z wyjazdu Świstakowo – Marysinego. Co prawda teraz nie było Marysi, więc nie było przed kim prężyć muskułów, ale jednak dreptać po kolana, a czasem po uda w śniegu trza było…

Zgodnie z przewidywaniami, w schronisku na Karkoszczonce też nie odpoczywaliśmy, ze względu na to, że oglądanie na żywo gotujących się właścicieli schronisk, budzonych o 4.20 w nocy, celem poinformowania ich, że ani u nich nie śpimy, ani nie jemy… przewidziane jest podobno na inny termin kursowy. Ten etap prowadziła Agata.

Kolejny etap (cyt.: ”do kulminacyjnego wzniesienia Starego Gronia”) prowadził Krzychu.

I powiedzmy sobie szczerze: to właśnie między trawersem Beskidka, podejściem na Hyrcę, wtaczaniem się na Kotarz i kulaniem do Grabowej… większość z nas zaczęła na poważnie medytować nad teorią Ambrożego. Ktoś mówił o kryzysie, komuś chciało się spać, wszyscy pili herbatę i redbule (zastanawiając się dlaczego w sobotni poranek nie kończą właśnie 8 piwa w ulubionym pubie z kominkiem lub nie grzeją się u boku swoich ukochanych)… Ktoś zaczął myśleć o rozpalaniu ogniska w napotkanej bacówce. Ale bacówki nie było…

Na Grabowej mieliśmy do wyboru: szukać schronienia o 7 rano w chacie pod Grabową, lub szukać go na Salmopolu. Wybór padł na Salmopol, ze względu na to, iż znalezienie ciepłego posiłku i suchego kąta w miejscu, gdzie stoją 3 bary, dawało większe szanse powodzenia, niż szukanie ich w miejscu, gdzie podobno coś stoi, ale nie wiadomo czy jest o tej porze czynne.

I czy w ogóle jest…

Na Salmopolu oczywiście bary były zamknięte. Ale ludnośc była tak zdesperowana (narrator w tym czasie odpadł pod drzwiami chaty pod Białym Krzyżem), że znalazła i nakłoniła do otwarcia swego przybytku górali z baru pod wyciągiem. Bar był nieogrzewany i specjalizował się w kuchni typowo salmopolskiej (mikrofala i czajnik elektryczny). No, ale 1,5 godziny spędzone w nim po dobie bez spania i 10 godzinach zimowej wędrówki, pozwoliło nam nieco odpocząć, odparować zewnętrzne warstwy potu i na 5 minut zamknąć oczy.

Około 10.00 ruszyliśmy już w kierunku Węgierskiej Górki. Najpierw trawersem – drogą dla drwali i miłośników skuterów śnieżnych – przez stoki Malinowskiego Sczytu, i dalej hen na Zielony Kopiec. Tu jednak trafiliśmy na szlak nieprzetarty, zasypany śniegiem na tyle, że pomimo usilnych prób narratora, grzęźnięcia po pachy i zaklęć wszelakich, musieliśmy się wycofać na szlak żółty schodzący do Ostrego. On też był nieprzetarty i musieliśmy sporo się nabrodzić w śniegu, ale jednak… około godziny 15.00 znaleźliśmy się w miejscowości Ostre, gdzie przyjechały po nas niezawodne i utęsknione wozy z Maciejem i mężem Helci w roli szoferów. I kto wie, czy dla niejednego nie był to najwspanialszy moment przejścia kondycyjnego…


Akt III: Obiad, spanie i chrapanie

Wizyta w rezydencji Macieja, gdzie spotkaliśmy się z oddziałem „Jeleśnia” była prawdziwie magiczna. Mało tego – była tragikomiczna! Narrator by się w każdym razie na takich gości obraził. Przyszli brudni, zmęczeni i śmierdzący. Przedpokój zawalili śmierdzącymi trepami. Zjedli co tylko było do zjedzenia i jeszcze trzeba było po nich zmywać. Od progu, bez kwiatów i czekoladek pchali się do łazienki. Zamiast tańczyć, opowiadać dowcipy i chwalić urodę Pani Domu, rozłożyli karimaty i około godziny 17.00 (zamiast wypić tradycyjną „five o’ clock” jak przystało na gentlemanów), odwróciwszy się do Macieja i Halci tyłami… poszli spać. Rano wstali, zjedli resztki, popili winem, wykończyli ciasteczka i udali się do pobliskich bunkrów…

Dawid Wacławczyk

PS: Tak naprawdę to wyjazd dał każdemu sporo informacji o samym sobie. Uświadomił, czym są warunki zimowe i wielogodzinne zmęczenie. Pomógł poznać możliwości swojego organizmu i psychiki. Pokazał jak ważna jest motywacja i siła grupy. Pokazał gdzie są granice siły i udowodnił, że można je przesuwać…

Ale takie natchnione wnioski i obserwacje każdy chyba zapamięta samodzielnie, więc nie warto pisać o nich za dużo…

kondycyjnyNocne przedzieranie się przez ośnieżone, beskidzkie lasy

Opublikowano