Blacho-, Narto- WANIE
Kolejny piątek, kolejny wyjazd… Nie taki zwyczajny, gdyż kurs tym razem pojechał na narty. Nastroje jak przed każdym wyjazdem radosne, a chęci wielkie i jak przed każdym wyjazdem duża część tych chętnych rezygnuje. A było tak. Nietypowo, ponieważ tym razem z Gliwic pojechałem sam. W Katowicach czekał Huchel, z którym przypadkowo spotkałem jednego z czterech naszych kursowych Krzyśków (który tak de facto uciekł z pracy).
Razem wsiedliśmy do pociągu. A nie był to zwyczajny pociąg – był to pociąg, w którym działy się rzeczy wspaniałe i niebywałe. Jak zawsze poszliśmy na koniec pociągu. Wagon większo-bagażowy w większej części zajęty, w przedsionku miedzy wagonami ludzie, nikt jak na razie nie odważył się wejść do środka. Wszystko za sprawą dość oryginalnego i nietypowego towarzystwa siedzącego w przedziale bagażowym, ale o tym za chwilę. Odważny kurs nikogo się nie lęka, więc wchodzimy. W skrócie: w przedziale siedzą sobie mundurowi, dwóch SOKistów, dwóch żołnierzy ,jakaś straż graniczna plus teraz my. Jak na razie nic nie zapowiada tak wesołej atmosfery jaka się rozkręci.
Siadamy na plecakach, drzemiemy. W pewnym momencie odpoczynek przerywa nam ożywienie się towarzyszy podróży, głośniejsze rozmowy, śmichy, chichy. Początkowo nie reagujemy, próbujemy dalej spać. A tu kicha – nie pośpimy. Przegadali chyba wszystkie tematy zacząwszy od kobiet po buty i misje zbrojne w Czadzie i Somalii. Gdy skończyły się tematy zaczęła się delikatnie mówiąc jazda… Poszły w ruch dowcipy i czarny żołnierski humor. Kto miał styczność z wojskiem ten wie, kto nie to może sobie wyobrazić co to było. Kawały o soku z banana, śpiworze, ręcznej drezynie, babciach, Jasiach i Małgosiach. Więc, jako że nie byliśmy z nimi, nie wypadało się śmiać, bo gdybyśmy się zaczęli się głośno cieszyć wyszło by na to, że podsłuchujemy. Każdy z nas cieszył w duchu i po cichu, z rogalem na twarzy. Widok Huchla próbującego się nie śmiać – bezcenny.
Wraz z całą wesołą i radosną pociągową kompanią dojechaliśmy do Bielska. W Bielsku bus i w pół godziny byliśmy pod dolną stacją kolejki na Szyndzielnię. Teraz tylko pełne napięcia oczekiwanie na Macieja. Zdąży? Czy może trzeba będzie iść piechotą na górę (co ze sprzętem nie jest najprzyjemniejszą rzeczą)? Ale nasz kierownik kolejny raz nas nie zawiódł i zjawił się w ostatnich minutach przed odjazdem kolejki . W schronisku każdy zarezerwował sobie skrawek podłogi. Jak ktoś dobrze stwierdził: „No, idioci, rozkładają się na ziemi a łóżka wolne.” Jemy. Potem chmielowy napój i refleksje nad życiem i ciężką dolą kursanta. Nagle telefon, że moglibyśmy wyjść naprzeciw i poratować ekipę dochodzącą, która z różnych względów nie mogła zdążyć na ostatni wjazd. Niestety okazało się, że poradzili sobie bez nas i minęliśmy się gdzieś.
Następnego dnia nartujemy. Potem do schroniska i czekamy co będzie dalej. SKPG niczym sekta przyjmuje ludzi w swoje szeregi w lesie przy tajemnym ognisku. Dało się słyszeć głosy, że: „Bez względu na wszystko wychodzimy o 19”. A Harnasie i tak wyszli standardowo po czasie. Powrócili po dwóch godzinach. Potem impreza i oryginalne zaprezentowanie się nowoblachowanych. A jak wiadomo na końcu miały być torty, do których nie wszyscy dotrwali (niech żałują!). Ja po tortach poszedłem odsypiać zeszły tydzień i nie wiem co działo się dalej a podobno działo się dużo. Rano niektórzy po dwóch godzinach snu i wcale nie małej porcji napojów wyskokowych poszli na narty. Podsumowując – nie było źle. Wszyscy, no prawie wszyscy, dotarli na imprezę. Ci którzy nie dotarli, po przejściach związanych z dużą ilością białego puchu, postanowili wspomóc producentów rakiet zakupując takowe.
Szef kursu na dechach
You must be logged in to post a comment.